Sexy Chemia

          I od razu wyobrażam sobie uśmiechy od ucha do ucha... a tak na poważnie, nie mam zamiaru pisać o chemii między ludźmi i ich charakterne usposobienia względem sexu. 

Ponad miesiąc temu wybierałam się z niechęcią na kolejne spotkanie grupowe z terapeuta. Dlaczego z niechęcią? Nie czulam sie za dobrze a sytuacja w domu raczej mnie nie determinowała do odbywania takich posiedzeń. Bardzo się cieszę, ze poszlam, że uczestniczyłam w tej błyskotliwej i wdzięcznej rozmowie. Zmęczenie jakby uległo przemianie i poczułam, że to jest temat dla mnie, ze wreszcie sie wypowiem... nie wypowiedzialam ani slowa ale z uwaga sluchalam różnych zdan, opinii i wypowiedzi, w tym także skarg i zali. Terapeuta poruszyl swiadomie tematyke sex'u i pociag podczas choroby nowotworowej. Dokładnie znał zakamarki i dociekliwie drążył temat tak aby każda ze stron mogła się wypowiedzieć, aby właściwie mogła wysłuchać i zrozumieć punkt widzenia innych. Generalnie na terapię przychodzą osoby chore ale i także członkowie rodzin osób z nowotworem. Sa też uczestnicy, którzy stracili swoja polowke w wyniku długoletniej walki i tutaj zaczyna się pewien precedens o ile mogę tak to nazwać. Ze skupieniem słuchałam każdego stanowisko i doszłam do wniosku, że nie jestem w tej kwestii sama, ze nie tytlko ja borykam sie z problematyka te tresci. Wydaje mi się, ze teraputa specjalnie wymieszal grupy wlasnie po to - by się docierać poprzez relacje jakie zachodzą nie tylko na Twoim podwórku. W grupie jest z Nami dosc mlody chlopak i dosc konkretnie nie radzi sobie z choroba swojej narzeczonej (...) Konkretnie? Nie ma zielonego pojęcia przez co jego partnerka przechodzi bo boi sie z nia o tym rozmawiać, zatem zanikają jakiekolwiek więzi komunikacji miedzy nimi a ona z pewnością zycje w świadomości jawnego porzucenia. Twierdząco stoi przy swoim i wnikliwie szuka w Nas wsparcia jednakże na tym etapie życia większość z Nas doskonale rozumie puente. On oczekuje poparcia bowiem to on jest najbardziej poszkodowany, nie ma z tego żadnej przyjemności, żadnych pozytywów.  Z pewnością domyślacie się w czym rzecz - tak chodzi o brak sex'u z partnerka chora na raka (nie ma znaczenia jakiego). Nie ważne są jej potrzeby ani jej bolączki, nie ważne jest brak empatii i wsparcia z jego strony także i w tej kwestii. Pojelam wowczas, a właściwie chciałam go zrozumieć patrząc na jego potrzeby ale szczerze mówiąc odbieram ten przekaz bardziej jako użalanie się a nade wszystko utożsamiałam z osoba, która z nim mieszka, która musi to znosić na żywo, na codzien - te grymasy, niezadowolenie, wybuchy nastrojów. Zapytałam się w duszy 'przepraszam bardzo, kto jest chory, Ty czy ona?' i wtedy myślałam, że to pytanie wypowiedziałem na głos a okazało się, ze sasiad obok mnie wlasnie sformułował ta treść w jego kierunku. Zamarlam... facet ma moze z 50tke, zazwyczaj siedzi milcząco jak ja (może nie potrafi jeszcze się na tyle otworzyć ale widze, ze dzis mega postep). Padlo pytanie. Wszyscy czekają na odpowiedź. Zrobiło się mu wręcz głupio, nieprzyjemnie. On milczal. Od tak, zamilkl. Wtedy do akcji wkroczyl moj sasiad i opowiedzial historie:

- Mialem zone, jak wiecie od lat walczyla z rakiem piersi a potem juz nie ylo z czym walczyc. I wrecz - kieruje wzrok na tego mlodego chlopaka - tez uwazalem, ze jestem poszkodowany. Nie bylem. Ona byla. Ona cierpiala. Ona walczyla a ja powinienem byc przy niej. Nie interesowalo mnie nic, ani jej potrzeby, ani jej zabiegi, chemia czy to co dzialo sie potem. Nie mielismy dzieci bo sie Nam nie udalo. Mielismy calkiem niezle pozycie sexualne. Nawet w pierwszych fazach leczenia wciaz miala ochote byc w tym ze mna. Ale kiedy ja notorycznie uciekalem od wszystkiego, zostawialem ja z tym sama a malo tego w niczym jej nie pomagalem jej zainteresowanie mna slablo z dnia na dzien. W pewnym momencie odrocila sie ode mnie tak, ze kazdy moj dotyk byl dla niej upiorna zmora, kazda moja obecnosc budzila w niej wstret do mnie. Znienawidzilem sam siebie za to czego nie moglem juz cofnac. Bylo za pozno, nie zdawalem sobie sprawe, ze ona odchodzi w kazdym tego slowa znaczeniu. Az dnia pewnego odeszla, wezwal ja najwyzszy do siebie i zostalem sam jak palec. Sam. I wiesz stary, nie brakuje mi wcale sexu, czy uniesien. Do tego masz dwie, sprawne rece. Brakuje mi jej. Bo tylko ona rozumiala tak moje potrzeby jak nikt inny, tylko ona byla na dobre i zle. Od tak byla. I tego samego chciala dla siebie, bym i Ja byl dla niej. - lzy plynely mu po policzkach a potem dodal - sex to nie wszystko, ma znaczenie i owszem ale jesli nie sprawdzasz sie w innej roli dlaczego ta mialaby zdac egzamin. 

W tym momencie odezwał sie kolejny przedstawiciel płci męskiej i byłam pewna, że rozpocznie swoje nurtujące ale... a jednak i ta opowieść wbiła mnie w krzesło, które i tak jest bardzo niewygodne. Wtedy spojrzalyśmy na siebie - my kobiety z grupy - kazda boryka sie z tym samym, w mniejszym lub wiekszym stopniu. Dlaczego tak malo jest o tym wzmianek, tak malo tresci. Gdyby swiadomosc ludzka miala pelniejszy obraz i wiecej takich przykładów jak kolejny mówca, moze para lepiej by się przechodziło ten ciezki, trudny i mało przyjemny okres. On opowiedzial w tak dobranych slowach krotka historie, tresciwa i na temat. Nie jestem w stanie Wam powtorzyc calej ale przyblize fakty. Zona po wielu latach staran urodzila dwoch, cudownych, zdrowych chlopcow. Blizniaki chowaly sie ksiazkowo a im niczego nie brakowalo. W tej kwestii - nie zadali wiele. Gdy chlopcy byli w wieku mojej mlodszej obecnie coreczki (3 latka), zona zachorowala i ze zdwojona sila nowotwor przejal jej cialo. Te slowa 'bylem z nia, przy niej, obok, nawet gdy tego nie chciala, krzyczala na mnie i mnie wyzywala, bylem z nia do konca w kazdej postaci' doprowadzily mnie do lez i uwierzcie mi nie da sie ich powstrzymac. On tez sie wzruszyl. Poswiecil sie jej calkowicie, oddal tej chorobie wszystko. Wyjasnil, ze nawet nie mial w tym okresie ochoty na zadne zblizenia bo jak sie widzi ukochana osobe w takiej agoni, oplatana takim cierpieniem, jak jej cialo pz dnia na dzien marnieje od kolejnych zabiegow, chemii itp nie mysli sie o takich sprawach. Nie widze nawet potrzeby poruszania tej tematyki bowiem najwazniejsze bylo jej samopoczucie, jej potrzeby, jej bol i jej wolanie mimo niezaleznosci i samodzielnosci o pomoc. Ulegla wreszcie i zaczela sie przyznawac do tego jak jej ciezko, jak bardzo juz nie ma sil (skad ja to znam). Odpychala go, wyzywala, krytykowala, zwracala uwage ale on byl z nia i nie w sensie wzial wolne i byl w tym domu. Zajmowal sie chlopcami, obowiazkami, ktore mieli niegdys podzielone, pracowal kiedy mogl z domu a kiedy nie organizowal wszystko tak by ani dzieci ani ona nie byly poszkodowane. Cieszyl go fakt, ze chce zasypiac w jego ramionach bo bal sie, ze o poranku nie wstanie juz z grymasem, ze nie bedzie sie wsciekac. Myl ja, ogolil glowe, czesal peruki, szykowal specjalne posilki. Nie pytal ja o zdanie w tej kwestii - bywalo, ze nie chciala jesc, bywalo tez, ze zwymiotowala od razu a i niekiedy zwyzwala go, ze nie tak zrobione. A on wciaz cierpliwie, walczy z nia... pomagal jej w walce. Dzieciom zapewnial rozrywke byle by mama mogla jak najwiecej sie regenerowac i nawet jak bywalo juz lepiej ani chwili nie pomyslal, ze moglby ja poprosic o stosunek, ze moglby inicjowac jakikolwiek akt sexualny. Najwazniejsza byla ona, walczyl dla niej przez 3 lata. 3 lata poswiecil swoje potrzeby w imie jej zdrowia, samopoczucia. W imie zycia, ktore chcial by miala do przezycia z nimi, z dziecmi, z rodzina jaka tworzyli, o ktora razem walczyli. Tak brnal w tym wszystkim, nie zwarzajac na komentarze bliskich i znajomych, brnal w tym by przyspozyc jej namiastke tego co mogloby byc gdyby nie rak, gdyby nie fakt, ze musial tak cholernie ja zabijac od srodka. Gdy zmarla podupadl psychicznie, do dnia dzisiejszego nie moze sie z tym pozbierac i wiecie co nie ma nikogo, nie szuka. Nie chce. Teraz poswiecil sie chlopcom i gdy slyszy od mamy i tesciowej paragrafy o ponownym zwiazku sprowadza je na ziemie, podajac staly adres zamieszkania zony, matki, corki, synowej. Zaniemowilam, plakalam a w srodku kipialam. Chcialam mu powiedziec dziekuje, ze przynajmniej jedna z Nas miala takie wsparcie, miala takie oparcie i milosc o jakiej sie dzis marzy. 


Polecam tym, którzy wciąż uważają, że są poszkodowani WSPIERAM bo KOCHAM - czytajac blog z nadzieja oczekiwałam takiego partnerstwa. 

W chorobie nowotworowej relacja, która dotychczas była oparta na partnerstwie z pewnoscia ulega reorganizacji. Co to znaczy? Kazdy powinien zadac sobie to pytanie po glebszej i wnikliwej rozmowie z druga strona tylko po to by zaszly zmiany i a przede wszystkim nastapila reorganizacja priorytetow. A co za tym idzie struktura i dynamika związku. Zdrowie i życie chorej osoby staje się numerem jeden w potrzebach calego domostwa i rodziny! Oznacza to, ze partner staje przed podwójnym zadaniem, bynajmniej powinien zmierzyc się z chorobą bliskiej osoby oraz z własną reakcją na tę chorobę. Plus, oczywiscie dochodzą obowiązki domowe, opieka nad dziećmi i dbanie o finanse rodziny. Nikt nie wspomnial przecierz, ze bedzie latwo, czyz nie? Pojawiające się myśli, emocje i zwiększone wymagania (tutaj, jesli chodzi o moj przypadek polmizowalabym bez wymagan) stanowią dla partnerów źródło silnego stresu. Bardzo czesto, właśnie wtedy, gdy chory najbardziej potrzebuje TEGO fundamentalnego wsparcia otrzymuje jedynie zapowiedz wspolnej walki. Nie generalizuje, osobiscie znam historie kobiet, ktorych partnerzy staneli na wysokosci zadania mimo niesprzyjajacych akcji zyciowych. Chociaż troska o pacjenta z nowotworem może prowadzić do umocnienia związku i wspólnego stawiania czoła wyzwaniom, to niewątpliwie jest to trudne zadanie dla partnerów i konczy sie czesto fiaskiem w postaci samotnej podrozy w glab choroby. 


Pozdrawiam 

M.





Komentarze

Popularne posty